Medioznawca o działaniu mediów po tragedii w Gdańsku: Pogoń za sensacją zaczyna przykrywać wszystko
Jak ocenia Pan działanie mediów po tragedii w Gdańsku?
Dr Piotr Łuczuk: Tu mamy kilka kwestii. Po pierwsze sam fakt, że zabójca miał na sobie plakietkę z napisem media. Siłą rzeczy podważy to w przyszłości zaufanie do mediów w ogóle. Inną sprawa jest to, w jaki sposób media informowały o tych tragicznych wydarzeniach.
I jak to ocenić?
Pierwszy wniosek jest jeden – media, jako teoretycznie przewidujące różne hipotetyczne scenariusze, kompletnie nie wiedziały jak się zachować. Obserwowaliśmy szereg relacji medialnych. Były wśród nich relacje skrajne, polegające na graniu na emocjach, poprzez rozdmuchiwaniu do granic wielkiego newsa każdego wątku, choćby mało istotnego, nie mającego wielkiego związku z samą tragedią. Dominował przekaz tabloidowy. W ten sposób zachowują się często światowe media po zamachach terrorystycznych. W dzisiejszym świecie rządzi zasada klikalności, możliwości sprzedania historii w tonie sensacyjnym. To na ile to etyczne podejście, to już rzecz dyskusyjna. Były też charakterystyczne dwa rodzaje przekazu ze strony reporterów.
To znaczy?
Mieliśmy z jednej strony owszem solidną pracę dziennikarską, reporterów przekazujących informacje, ale też mieliśmy reporterów, którzy sami byli w cieniu, a eksponowali potencjalnych świadków tych dramatycznych wydarzeń. To już scenariusz znacznie bardziej emocjonalny, to podgrzewanie atmosfery wokół dramatycznego tematu. W przypadku internetu dużym plusem było to, że wiele portali zachowało się jak trzeba, blokując możliwość dodawania komentarzy. Emocje sięgały zenitu, brutalne i ostre komentarze pod tekstami byłyby na pewno tylko kolejnym niepotrzebnym podgrzaniem atmosfery.
Mówi Pan o klasycznych portalach i serwisach internetowych. Jednak w przypadku mediów społecznościowych ostrych wpisów i komentarzy nie zabrakło. Przed laty media społecznościowe, dziennikarstwo obywatelskie były przedstawiane jako nadzieja na nowy rodzaj mediów. Czy nie jest czasem tak, że to właśnie one prowadzą do upadku dziennikarstwa?
Trudno jest wyrokować. Z pewnością duże redakcje będą stanowić pewien bufor informacyjny, sito dla informacji i sposobu ich przekazywania. W mediach społecznościowych siłą rzeczy wolno więcej. Ale to nie jest też tak, że można zrzucić całą winę na media społecznościowe, mówić, że są one głównym winowajcą. Tak naprawdę to my sami decydujemy jak się zachowamy w danej sytuacji. Pamiętajmy, że po raz pierwszy obserwowaliśmy śmierć na żywo. Było to coś, na co nikt z nas – dziennikarzy, widzów – nie był, nie jest, nie może być przygotowany.
Po śmierci św. Jana Pawła II, czy po katastrofie smoleńskiej, medialny klimat był jednak inny?
Był inny. Jednak wynika to z tego, że wtedy nie było tak wielkiego udziału mediów społecznościowych w rynku. Teraz pogoń za sensacją zaczyna przykrywać wszystko. Część dziennikarzy temu ulega. Każe to postawić sobie pytania w ogóle o kondycję dziennikarstwa w Polsce. Bo nie ma jednego etosu dziennikarskiego, dziennikarze w tych sprawach zachowali się skrajnie różnie.
Wspomniał Pan, że część portali wyłączyła komentarze w sieci. Może w ogóle wyjściem jest rezygnacja z internetowych komentarzy?
To też nie jest wyjście. Sądzę, że rozwiązaniem jest raczej rozsądna moderacja wpisów. A także edukacja, edukacja, edukacja. Obowiązujący od jakiegoś czasu mit dziennikarstwa obywatelskiego też czas już obalić – bo nie każdy może być dziennikarzem. To co się stało, to nauka dla nas wszystkich. A w polskim dziennikarstwie jest wciąż wiele do zrobienia.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.